Sławomir Shuty, „Dziewięćdziesiąte"

Lata przełomu, czasy „swoistego bezkrólewia i chaosu", „szalone, ważne dla kraju czasy" – tak Sławomir Shuty pisze o latach dziewięćdziesiątych. A właściwie po prostu
o „dziewięćdziesiątych", bo tak – cokolwiek familiarnie, ale i nie bez pewnej dozy szorstkiej ironii – nazywa dekadę, której poświęcił tom opowiadań.

Dziewięćdziesiąte – i to należy z pewnością docenić – to tom bardzo spójny. Choć chronologia zdarzeń i ich prawdopodobieństwo giną zupełnie pod naporem oniryczno-narkotycznego klimatu, łączy wszystkie teksty kilka ważnych punktów. Przede wszystkim osoba narratora, typowego człowieka „dziewięćdziesiątych", przeżywającego dzieciństwo w okresie stanu wojennego, przyzwyczajonego do kombinatorstwa, niedostatku i zaściankowości, i wchodzącego w ostatnią dekady dwudziestego wieku z całym tym bagażem. Lista jego przeżyć i życiowych doświadczeń – nieraz bardzo bolesnych, zarówno dosłownie, jak i w przenośni – jest bardzo długa i można by nimi obdzielić przynajmniej kilka osób; niuanse nie mają jednak znaczenia, gdy sam Shuty we wstępie stwierdza: „Niektóre przytoczone historie mogą wydawać się nierealne, albo wręcz bajkowe. […] To historie, jakie mogły zdarzyć się każdemu z nas. Z pewnością się zdarzały".

Te właśnie historie, a raczej tematy, wokół których się one koncentrują, są kolejnym spoiwem Dziewięćdziesiątych. To opowieści o dorastaniu w pełnym tego słowa znaczeniu. Bohater, zawieszony „pomiędzy" w każdym rozumieniu tego słowa – między „osiemdziesiątymi" a dwudziestym pierwszym wiekiem, między „Dzikim Wschodem" a Zachodem, między Krakowem a Nową Hutą („Kraków nienawidził Nowej Huty za zbrukanie ideałów – proletariackie miasto u bram byłej stolicy […]. Nowa Huta nienawidziła Krakowa z analogicznego powodu – proletariat miał w dupie cuchnącą pleśnią starych kamienic krakowską konserwę") – jest też równocześnie dorosły i niedorosły. W dodatku pomiędzy opinią na jego temat wyrażaną przez niego samego a tą wysnuwaną przez otoczenie jest niekiedy głęboka przepaść. Co istotne, nie zawsze narrator sam siebie postrzega jako dojrzałego, podczas gdy przez innych uznawany jest za dziecko – bywa również odwrotnie. W Tech traumie obdarzony zostaje przez brata zaufaniem i dopuszczony do rodzinnego interesu, ale podczas kontroli celników dziecięcy zupełnie lęk bierze górę i gdy w domu zbliża się czas podziału przewożonych w jego bieliźnie dolarów, okazuje się, że „majtki są dziwnie ciężkie i objętościowo większe, brat unosi je w dłoni jak pieluchę". Tego typu historie przeplatają się z opowieściami o alkoholowych ekscesach, narkotycznych przygodach (mniej lub bardziej udanych), seksie, ale też z anegdotkami z życia rodziny, która również jest typowa jak na „dziewięćdziesiąte" ze swoimi problemami, słabościami, nie do końca świadomym pędem do nagle dostępnego luksusu i prawie pierwotnym lękiem przed nadchodzącym nowym.

Po trzecie wreszcie: spaja Dziewięćdziesiąte wspomniany już klimat. Każde z niemal trzydziestu opowiadań traktuje o innym wyrywku historii, ale wszystkie razem tworzą jakby narkotyczno-alkoholowy sen pełen ucieczek, gonitw, dziwacznych postaci i jeszcze dziwniejszych zwrotów akcji. Ciągi przyczynowo-skutkowe zostają – czasem zdumiewająco nawet dla samego narratora – przerwane, świat rozmywa się w zadziwiający, Bachtinowski z ducha karnawał. Nie ma takich zasad, których nie da się złamać, ale z drugiej strony nie ma też takich reguł, które pozwoliłby zwalczyć widmo fatum, wiszące nieustannie nad bohaterem. Splot tego ciężkiego, onirycznego nastroju z powtarzalnością motywów i wątków jest zabiegiem dającym całkiem dobry efekt (zwłaszcza w połączeniu z językiem autora, który bynajmniej baśniowy nie jest, przesycają go bowiem wulgaryzmy i potoczyzmy, a fraza bywa krótka, urywana, bliska językowi mówionemu). Równocześnie ma to jednak wadę: w pewnym momencie opowiadania mogą stać się dla czytelnika nużące jak referowane kawałki przydługiego snu.

„Książka ma szansę wyprzedzić wzbierającą w mediach (zwłaszcza w Internecie) falę nostalgii za latami 90.", zauważa Jan Bińczycki w wypowiedzi cytowanej na okładce Dziewięćdziesiątych. Rzeczywiście, można z powodzeniem widzieć w tym tomie reprezentację retromanii – nie do końca typowej, bo sięgającej nie, jak zazwyczaj, do lat osiemdziesiątych, ale o dekadę później. Okazuje się bowiem, że „dziewięćdziesiąte", choć z jednej strony nie różniły się wiele ani od dekady poprzedniej, ani od następnej, z drugiej jednak stanowią okres na tyle specyficzny, że wart wspomnień – zwłaszcza jeżeli na ten przełomowy okres  żegnania się ze starym i witania nowego przypadała również młodość wspominającego, która sama w sobie, jak zawsze, jest czasem „burzy i naporu".

Autor: Marta Błaszkowska

Data opublikowania: 23.05.2014
Osoba publikująca: Piotr Waczyński